07.09.2018 | 17:49

Agnieszka Wesołowska

[AKTUALIZACJA] Złodzieje obrazów, dzieła wielkich mistrzów, garść popiołu i piec w rumuńskiej wiosce

W kategorii „stosunek wagi do ceny” obrazy są w czołówce. Muzea powinny być dobrze strzeżone, a najlepiej zacząć od wstawienia dobrych zamków. Włamywacze zaś powinni nie palić skradzionymi dziełami w piecu. Tak, to ostatnie to podstawa.

Kradzież dzieła sztuki, nawet z dobrze strzeżonego miejsca, nie jest najtrudniejszą częścią pracy złodzieja. O wiele trudniejsze jest zorganizowanie zbycia dzieła. Na skutek błędnych decyzji dzieło może ulec zniszczeniu, a wtedy cała praca na nic. Picasso, Martisse czy Monet nie są warte nic, gdy zostanie z nich popiół. Powiecie, że to niemożliwe, by po kradzieży drogi obraz zmienił się w popiół? A jednak. Jak? Przeczytajcie poniżej. Będą rumuńscy włamywacze, holenderska galeria sztuki, wielcy mistrzowie i dużo popiołu.

Jak to jest z tymi fundacjami

Gdy wpiszemy w wyszukiwarkę nazwę „Triton Foundation”, może się okazać, że na pierwszej pozycji pojawi się strona Doktora Senka (Dr Snooze) i poprowadzi czytelnika w świat materaców. Adres tritonfoundation.org prowadzi z kolei do projektu edukacyjnego w Massachusetts, USA – i to też nie jest fundacja, której szukamy. Bo szukamy właściciela nieprzyzwoicie wartościowych dzieł sztuki, skradzionych w 2012 roku z muzeum w Rotterdamie. I ciężko będzie go znaleźć, bo Fundacja, która powstała w 2011 roku po śmierci Willema Cordii, milionera, holenderskiego inwestora i kolekcjonera, nie ma strony internetowej. Muzealnicy, którzy eksponowali dzieła Fundacji, odmawiają udostępniania danych kontaktowych. Fundacją zarządza Marlies Cordia-Roeloffs, która odmawia jakiegokolwiek komentarza po tym, jak organizacja po kradzieży dzieł otrzymała 24 miliony dolarów odszkodowania. New York Times próbował dotrzeć do Fundacji Triton również poprzez należącą do niej stadninę Jewel Court Stud pod Amsterdamem. Bezskutecznie.

W 2012 Triton Foundation użyczyła muzeum w Rotterdamie 7 bezcennych obrazów, by mogła je podziwiać międzynarodowa publiczność. Były to:

  • dwa obrazy Claude’a Moneta – Most Waterloo oraz Most Charing Cross,
  • obraz Paula Gaugina – Kobieta przed otwartym oknem,
  • Picasso – Głowa Arlekina,
  • Matisse – La Liseuse en Blanc et Jaune (Czytelniczka w bieli i żółci),
  • nowoczesne, ale bardzo drogie dzieło Luciana Freuda – Kobieta z zamkniętymi oczami
  • oraz Autoportret Meyer de Haan.

Prawdę mówiąc, Fundacja wystawiła tam więcej obrazów, bo aż 150. Ale 16 października 2012 przed świtem skradziono właśnie te. Ku zaskoczeniu wszystkich zaraz po kradzieży Fundacja po prostu przysłała kolejnych 7 obrazów, by wystawa dalej mogła się odbywać bez przeszkód. 17 października muzeum zostało po prostu znów otwarte dla zwiedzających.

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o kradzieżach

Kradzieży stulecia było w ostatnim stuleciu tyle, że trzeba by sporządzić ranking i jakieś obiektywne kryteria oceny złodziejskiej roboty. W 2010 z paryskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej skradziono dzieła Picassa i Matisse’a, warte z całym łupem nawet pół miliarda funtów. Dwa lata późniejsza kradzież z Rotterdamu przez podobieństwo wybranych dzieł nasunęła podejrzenia, że była inspirowana przez tego samego zleceniodawcę lub że łupy miały trafić do tych samym nabywców. Kolekcjonerzy sztuki tak bardzo kochają swoje skarby, że nie muszą się nimi chwalić ani nikomu pokazywać – wystarczy im świadomość, że kolekcja się rozrasta i radość obcowania z pięknem.

To znaczy – tak się przypuszcza, bo tajemniczy kolekcjonerzy nader rzadko wypowiadają się w tej sprawie publicznie.

W każdym razie w 2010 krytyk sztuki, Louis Maillot, wypowiadał się, że sprzedanie skradzionych dzieł na rynku w zasadzie nie byłoby możliwe. Mimo szeroko zakrojonego śledztwa nie wykryto śladów tych obrazów. Sprawa wydawała się niezwykła, bo Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Paryżu uważane jest za doskonale zabezpieczone. A jednak w dniu włamania alarmy nie zawyły. Dlaczego? Czy złodzieje mogli mieć wspólnika w środku, kogoś, kto otworzył gościnnie drzwi?

Dwa lata później w Holandii alarmy również nie dały sygnałów takich, jakich się spodziewano, choć tym razem nikt nie powiedziałby, że Kunsthal to muzeum dobrze zabezpieczone. Gdy media zaczęły wyceniać skradzione obrazy, padła kwota nawet do 300 mln euro (wg Independent). Jednak Willem van Hassel z Kunsthal do policji zgłosił się z wyceną zaledwie 18,1 mln euro, a komentatorzy twierdzili, że wartość dzieł może być jeszcze mniejsza, nawet 14,6 mln. Jak już wiadomo – właściciele kolekcji natychmiast dostarczyli nowe obrazy na ekspozycję, a odszkodowanie w dość niedługim czasie zostało wypłacone w kwocie 24 mln dolarów, czyli mniej więcej tyle, ile wynosiła wycena przedstawiona przez van Hassela.

I po co tyle krzyku?

Na konferencji prasowej pracownicy muzeum robili wrażenie nieco zakłopotanych zdarzeniem.

Kunsthal działa od 20 lat i ta kolekcja była wyjątkowa. Do tej pory jednak prezentowaliśmy wiele unikatowych kolekcji i wszystko szło dobrze, tak jak i w innych muzeach. Jednak należy sobie zdawać sprawę z tego, że niezależnie, jakie środki się przedsięweźmie, nie można w 100% zapewnić bezpieczeństwa” – oświadczył spokojnie van Hessel.

Od tego momentu 25 policjantów sprawdzało, jakie środki bezpieczeństwa przedsięwzięło muzeum, jak doszło do kradzieży i gdzie są skradzione malowidła. Szybko ustalono, że przestępcy weszli przez drzwi pożarowe – były tam ślady stóp i odciski palców. Przejrzano materiał z kamer – dwie postaci w czarnych bluzach, wielkie torby, szybkie wejście, błyskawiczne wyjście. Żadnych więcej informacji. Śledztwo utknęło na kilkanaście tygodni. Postawa muzealników, którzy nie uczestniczyli w nagłaśnianiu sprawy, nie pomagała. Opinię publiczną nudził temat, skończyły się sygnały, meldunki, podejrzenia.

Nieoczekiwana pomoc przyszła ze strony rumuńskiej policji, która przesłała holenderskim kolegom zdjęcia dwóch swoich rodaków. Obaj wyemigrowali, by osiedlić się właśnie w Holandii. Radu Dogaru, Eugen Darie zadebiutowali już w swoim nowym kraju w zawodzie, do którego wdrażali się od dziecka w swojej ojczyźnie. Kilka oszustw i włamów nie zaspokoiło ich ambicji – chcieli więcej. Dalsza część historii, którą odtworzyła na podstawie m.in. ich zeznań policja, brzmi aż nieprawdopodobnie: obaj po prostu wymyślili, że fajnie będzie ukraść coś wartościowego. Wraz z dziewczyną Dariego znaleźli za pomocą GPS muzeum (jakiekolwiek muzeum) i w dniach 7-11 października zrobili wstępny rekonesans. Obejrzeli zabezpieczenia, sprawdzili ruch, kupili bilety na wystawę i sprawdzili, co byłoby warte zainteresowania. Dziewczyna pokazała im, co należy ukraść. Sprawdzili, że Kunsthale w nocy nie jest pilnowane. No i ustalili, że wystarczy uderzyć mocno w drzwi pożarowe, by pokonać zabezpieczenia elektroniczne i zwykły zamek mechaniczny. Dogaru twierdził, że obrazy wybrał przypadkowo – wisiały blisko wyjścia awaryjnego i nie były duże. No więc przyjechali 16 października przed świtem i w trzy minuty zrealizowali swój plan.

O, tak:

I odjechali.

Muzeum, które okradli, w zasadzie nie jest i nigdy nie było muzeum w pełnym znaczeniu tego słowa. To hala ekspozycyjna otwierająca swoje podwoje, by prezentować zbiory prywatnych kolekcjonerów i różnych galerii. Trzy obszerne pomieszczenia, zaopatrzone w alarm i kamery, niepilnowane po godzinach zamknięcia. Eksponaty na wystawie nie są zabezpieczane indywidualnie. W przypadku naruszenia systemu alarmowego ochroniarze z agencji Trigion mają dojechać na miejsce w 20 minut – tak jest w umowie. Tej nocy, gdy miało miejsce włamanie, ochroniarze dotarli do Kunsthale w 11 minut, 6 minut po policji, która zjawiła się tam prawie natychmiast. Cała grupa obmaszerowała budynek, szukając śladów włamania. Nie, nie było śladów. Ochrona zdezaktywowała alarm, a ten, ku zdziwieniu wszystkich, rozwył się znów. Wtedy okazało się, że dzwoni wyjście awaryjne – tak po prostu. Strażnicy weszli do sal wystawienniczych i odetchnęli z ulgą – żadnych śladów kradzieży. Wreszcie dostrzegli siedem pustych haczyków zgromadzonych blisko wyjścia pożarowego. A jeśli obrazy zabrano do konserwacji? Alarm, ku zdziwieniu wszystkich, wciąż dzwonił, ale nie widać było na drzwiach ewakuacyjnych śladów włamania. Trudno uwierzyć, ale ekipa mająca za zadanie dbać o bezpieczeństwo ekspozycji, wspierana przez policjantów, sformułowała wniosek „mieliśmy włamanie” ponad półtorej godziny po zdarzeniu. Czynności śledcze podjęto dokładnie dwie godziny po tym, jak złodzieje opuścili Kunsthale. Z kolei dziennikarzom dowiedzenie się o włamaniu i puszczenie tego w obieg zajęło zaledwie dwie godziny. Rzecznik policji powtarzał w wywiadach, że nie wiadomo, co ukradziono, choć przy pustych miejscach na ścianach galerii wisiały tabliczki z opisami nieobecnych już dzieł.

Gdzie są obrazy?

Według zeznań aresztowanych przez rumuńskie służby, panowie (i panie) próbowali najpierw sprzedać obrazy znajomemu paserowi z Brukseli, George’owi Moise (ksywa George Złodziej). „Przykro mi, chłopaki, nie pomogę” – powiedział Jerzy Złodziej, więc wszyscy wrócili na kwaterę do Rotterdamu i poszli spać.

Policjanci biorą się w garść i robią swoją robotę nad wyraz porządnie. Badają każdy ślad, każde doniesienie, nawet najdziwniejsze. Raz mijają się z łupem złodziei o włos – niecały miesiąc po napadzie obyczajówka robi nalot na agencję towarzyską, w którym pracuje narzeczona jednego ze złodziei. Dokładnie tam znajdują się łupy z napadu. Dwa tygodnie później Dogaru zostaje zatrzymany niemalże w tym samym miejscu – za nielegalne ściąganie filmów na otwartym sygnale Wi-Fi. „Nie może tak pan robić, panie Dogaru.” „Dobrze, panie władzo, nie będę.

Ile popiołu zostaje po Picassie?

Ostatecznie jednak to rumuńskie służby okazały się skuteczne w działaniu, a nie holenderskie. W mediach zrobiło się o nich głośno, więc złodzieje zawinęli się do Rumunii i tam próbowali opchnąć Kobietę z zamkniętymi oczami niejakiemu Petrowi Condratowi. Ten skontaktował towarzystwo z Constantinem Dinescu, marszandem. Z kolei ten skontaktował ich z Marianą Dragu, kuratorką rumuńskiego Narodowego Muzeum Sztuki. Ta miała dokonać profesjonalnej oceny sprzedawanego towaru. Kiedy jednak towar zobaczyła, otworzyła szeroko oczy i sprawdziwszy w Google szczegóły, zadzwoniła do DIICOT, Directorate for Investigating Organized Crime and Terrorism.

Rumuńscy śledczy przeanalizowali szybko wszystkie posiadane dane, rozpoczęli nasłuch rozmów telefonicznych podejrzanych i zaczęli sprawdzać ich aktywność na Facebooku. Wyglądało na to, że złodzieje próbują opchnąć łup, zagadując, kogo się da, na prawo i lewo, zatem policjanci nakłonili do współpracy potencjalnych kupców dzieł sztuki. Policja zaaranżowała akcję przejęcia obrazów poprzez podstawionego „eksperta”, w rzeczywistości tajnego agenta. Wtedy potwierdza się, że Rumunia to specyficzne miejsce i prawdopodobnie tutaj wszyscy podsłuchują wszystkich – złodziei o podsłuchu uprzedziła życzliwa osoba postronna, nocny portier w jednym z miejsc, w którym akurat przebywali. Wtedy to w rozmowie telefonicznej Radu Dogaru zastanawia się teatralnie, czy nie powinien spalić obrazów. Agenci DIICOT nie czekali na spalenie dzieł sztuki i 20 stycznia 2013 zatrzymali wszystkich.

W trakcie poszukiwań obrazy spokojnie leżały schowane w nagrobku na rumuńskim cmentarzu, niedaleko domu matki jednego ze złodziei. Śledczy liczyli na to, że złodzieje oddadzą obrazy w nadziei na niższy wymiar kary. Matka, Olga Dogaru, po zatrzymaniu szła w zaparte, że w strachu o syna wszystkie obrazy spaliła. Wezwani jako biegli eksperci z Rumuńskiego Narodowego Muzeum Historii przegrzebali palenisko w piecu Olgi i potwierdzili – oto są resztki malowideł, oto gwoździki z ram i drobiny farby. Ale eksperci za nic nie mogli dojść do porozumienia, ile obrazów mogło zostać spalonych. Olga po jakimś czasie zresztą zmieniła zdanie i zeznała, że obrazy oddała Ukraińcowi w czarnym samochodzie, niejakiemu Vladimirowi Vladimirence. Rumuńscy eksperci uważają, że popiół w piecu Olgi świadczy o spaleniu trzech płócien. Ale pewności nie ma. Radu wzruszał ramionami i mówił, że matka niczego nie spaliła. Następnie Radu próbował negocjować z prokuratorami, obiecując, że odda łup, jeśli tylko Rumunia odeśle go na proces do Holandii. Nie dogadał się i wszyscy wspólnicy z Olgą włącznie zostali skazani na więzienie, a dodatkowo na 18 mln euro grzywny na rzecz ubezpieczyciela, który musiał wypłacić odszkodowanie. Niewydarzonych złodziei martwiła bardziej odsiadka w ponurej rumuńskiej tiurmie niż zwrot irracjonalnej kwoty.

Wyrok zapada, źli ludzie idą do więzienia, policjanci do następnej sprawy, muzealnicy do kolejnych wystaw i wszystko znów jest w najlepszym porządku. Przypadkowo skradzione cenne dzieła, spalone przez chroniącą syna matkę zawodowego bandziora czy robota z nadania, na której wiele osób skorzystało, a najbardziej nabywca obrazów? Niestety, nie mamy żadnych odpowiedzi.

Errata

W listopadowy weekend 6 lat po kradzieży gruchnęła wieść, podawana nawet przez Reutersa, że jeden z zaginionych i spalonych obrazów odnalazł się. Miało chodzić o „Głowę Arlekina” Picassa. 18 listopada, w niedzielę, prokurator prowadzący sprawę zwołał konferencję prasową, by ogłosić, że skradziony obraz pojawił się w Tulczy. Eksperci natychmiast zajęli się identyfikacją dzieła. Ale już w poniedziałek przed świtem w radiu Digi-FM podano informację, że odnaleziony obraz to zwykła kopia. Całość okazała się akcją promocyjną belgijskiego teatru. W wystawianej przez teatr sztuce „Prawdziwa kopia” bohaterem jest fałszerz znanych obrazów. By nagłośnić spektakl, producenci zlecili wykonanie takiej kopii, ukryli w lesie w okolicach Tulczy i sześcioma anonimowymi listami zaalarmowali opinię publiczną. Władze powiadomił pisarz Mira Feticu, ponoć wcześniej upewniany przez producentów, że cała sytuacja to tylko humbug.

Czy to oznacza, że obraz naprawdę spłonął? A może nowy właściciel obrazu właśnie cieszy się, że teraz już nikt nie będzie interesować się nowym nabytkiem?

***

O tym, jak oszuści działają na rynku sztuki w Polsce, przeczytać można na Z3S TUTAJ.

Powrót

Komentarze

  • 2018.09.07 22:41 Misiou

    kapitalnie opisane, świetna lektura. Dzięki!

    Odpowiedz
  • 2018.09.08 00:21 Robert

    Oby tak dalej. Ciekawe tematy w dobrym ujeciu.
    Pozdrawiam!

    Odpowiedz
  • 2018.09.08 12:08 kez87

    „Niewydarzonych złodziei martwiła bardziej odsiadka w ponurej rumuńskiej tiurmie niż zwrot irracjonalnej kwoty”

    Skoro pisze pani na Z3S a więc zajmuje się Pani taką tematyką (nie tylko komputerową) to wypadało by mieć choć tyle wiedzy by ogarniać,że nigdy tej kasy nie zapłacą i jest ona nieściągalna.
    Rumunia to może nie Polska będąca rajem dla tego typu złodziei ze względu na fatalne prawo,ale i tak – jakiego by prawa nie mieli – egzekucja komornicza z rodziny która się nie wzbogaciła w widoczny sposób jest niemożliwa,a kupować na słupa zawsze jakoś się da :D

    Po wyjściu muszą po prostu uważać i nie szastać kasą. Jeśli by byli mistrzami zbrodni,to usłyszymy jeszcze o ich wyjeździe do Indii,śmierci (nooo akt zgonu będzie) i wypłacie ubezpieczenia,a ci ludzie zaczną nowe życie (bynajmniej nie pozagrobowe) w Indiach czy innym kraju w którym wyrobią sobie papiery (tak samo jak akt zgonu)

    (Prosty scenariusz,ale jestem zbyt uczciwy by wyłudzać ubezpieczenie – no i moja rodzinka by informacji o mojej śmierci nie przeżyła). Nawet jeśli zostaną w Rumunii mogą stosować OPSEC albo sfingować i w Rumunii swą śmierć (choć będzie trudniej)

    Odpowiedz
    • 2018.09.09 05:54 Michal

      Tylko po co strzępić pióro, jak to dla każdego oczywiste?

      Odpowiedz
    • 2018.09.10 13:59 Agnieszka Wesołowska

      Tak. Czyli: „Niewydarzonych złodziei martwiła bardziej odsiadka w ponurej rumuńskiej tiurmie niż zwrot irracjonalnej kwoty”.

      Odpowiedz
  • 2018.09.08 12:28 parampam

    A może napiszecie coś więcej o Rumunii? Może o securitate?

    Odpowiedz
  • 2018.09.10 08:57 dobreta

    To w końcu zabrali je z cmentarza czy nie?

    Odpowiedz
  • 2018.09.10 12:37 profesor Schliemann

    – Zapisany – stwierdził wreszcie autorytatywnie. – To są litery!
    – Litery? – wrzasnął Kamil Ronstetter, blednąc ze zgrozy. – Zapisane litery? O żeż gamratka!
    – Zapisane, znaczy czary! – wybełkotał Cap, z przerażenia dzwoniąc zębami. – Litery, znaczy gusła! Nie
    dotykajta tego, gamratka jego chędożona mać! Tym się zarazić można!
    Zdyb nie dał sobie dwa razy powtarzać, cisnął arkusz do ognia i nerwowo wytarł drżące dłonie o spodnie.
    Kamil Ronstetter kopniakiem wtrącił do ogniska resztę papierów – w końcu, jakieś dzieci mogły napatoczyć
    się na to cholerstwo. Potem cała trójka pospiesznie oddaliła się z niebezpiecznego miejsca. Bezcenny
    zabytek piśmiennictwa Wieków Mrocznych palił się jasnym, wysokim płomieniem. Przez kilka krótkich
    chwil wieki przemawiały cichutkim szeptem czerniejącego w ogniu papieru. A potem płomień zgasł i
    gamrackie ciemności okryły ziemię.

    Andrzej Sapkowski – Wieża jaskółki koniec rozdziału III

    Odpowiedz
    • 2018.09.10 14:14 Agnieszka Wesołowska

      Przed siedzibą Loży Masońskiej „Gladius”, obok pomnika
      Marii Konopnickiej, stał policyjny wóz pancerny z zamontowanym na wieżyczce M-60. Na cokole pomnika widniało namalowane czerwoną farbą: UNSERE SZKAPA, a nieco poniżej: TO SZKAPA NASZ WIESZCZ PRZECHODNIU NIE SZCZ.

      I przypominam, że Tomek Hodorek w tym czasie sprzedawał spod lady kontrabandę zakazaną przez Kurię. Czyli ludzie czasem czytali. Ech, Suwałki, tak egzotyczne jak Rumunia.

      Odpowiedz
  • 2018.09.14 16:29 Kamil Kizmajas

    Kolonkoł o tym czas temu mówił.

    Odpowiedz

Zostaw odpowiedź

Jeśli chcesz zwrócić uwagę na literówkę lub inny błąd techniczny, zapraszamy do formularza kontaktowego. Reagujemy równie szybko.

[AKTUALIZACJA] Złodzieje obrazów, dzieła wielkich mistrzów, garść popiołu i piec w rumuńskiej wiosce

Komentarze