26.09.2021 | 16:52

Agnieszka Wesołowska

Co dzieje się, gdy laborantka fałszuje próbki narkotyków lub sama je wciąga

Sąd sam nie da rady ocenić każdego dowodu. Do wielu analiz używa biegłych, którzy powinni wydać obiektywną, fachową opinię. Czasem jednak kilkadziesiąt tysięcy skazanych trzeba wypuścić, bo opinia nie była ani obiektywna, ani fachowa.

Co lepiej się ogląda? Dramatyczną walkę z uzależnieniem czy historię kobiety, która kłamała na każdy temat? Narkotyki są wdzięcznym tematem – dostarczają emocji – a przecież o to chodzi i w życiu, i w filmie. Dziś prawie w ogóle nie będziemy pisać o narkotykach. Dzisiaj będzie o dwóch laborantkach, które narobiły niemało kłopotów amerykańskiemu wymiarowi sprawiedliwości.

Nerd Annie

Seria dokumentalna Netflixa „How to fix the drug scandal?” przez prawie całe cztery odcinki skupia się na Sonji Farak i na tym, jak przez osiem lat próbowała wszystkiego, co było dostępne w jej laboratorium. Historia Farak jest świetna. Sama Farak, skruszona po odsiadce i terapii z ciężkiego uzależnienia, uśmiecha się z poczuciem winy do zdjęcia w finałowej scenie filmu. Annie Dookhan przemyka przez kilka kadrów, a jej historię streszcza się w kilka minut. To błąd. Nadrobimy go.

Jest w mediach kilka ładnych ujęć Annie Dookhan: duże oczy, grzywa czarnych włosów, promienny uśmiech. To nieporozumienie. Annie jest brzydka. Niechlujna grzywka opada na oczy, skryte za paskudnymi, małymi okularkami, robiącymi wrażenie wiecznie przybrudzonych. Annie jest mała, nijaka, bezbarwna. Taki ledwie widoczny człowiek-kompleks.

Annie Dookhan, co nader często podkreśla się we wspomnianym filmie i różnych artykułach, jest Amerykanką w pierwszym pokoleniu. Urodziła się na Trynidadzie, w rodzinie, która przywędrowała tam z Indii. Jej rodzice długo szukali swojego miejsca na ziemi i dotarli ostatecznie do Stanów. Dookhan otrzymała obywatelstwo amerykańskie jako kilkulatka.

Jej rodzice bardzo chętnie opowiadali wszystkim o sukcesach córki. Musiała być ich dumą i nadzieją, więc starała się ze wszystkich sił. W szkołach zapamiętano ją jako gorliwą uczennicę i pilną studentkę, a po cichu komentowano, że była mało wyróżniającym się nerdem. Ani ładna, ani wybitna, choć pracowita i uśmiechnięta.

Annie Dookhan zrobiła licencjat z biochemii, wyszła za mąż, urodziła syna. No i – to było pierwsze ważne wydarzenie w jej dorosłym życiu po skończeniu studiów – zaczęła pracę w laboratorium chemicznym. To nie było pierwsze z brzegu laboratorium. Hinton State Laboratory Institute w Bostonie zajmowało się analizą narkotyków dla organów śledczych i wymiaru sprawiedliwości w Massachusetts.

Tu się zaczyna coś więcej niż historia brzydkiej dziewczyny, która starała się bardzo, by wszyscy ją doceniali.

Dwoje oskarżonych o sprzedaż narkotyków, zdjęcie przykładowe z archiwum Whiltshire Police, źródło. Osoby ze zdjęcia nie mają na nazwiska Morgan i Mona.

Klucz do wymiaru sprawiedliwości

Zanim przeczytacie dalszą historię Annie i zajmiecie się też dodatkowym wątkiem Sonji Farak, musicie dowiedzieć się czegoś więcej o amerykańskim systemie prawnym, w którym analizy chemiczne zajmują ważną rolę. Zupełnie niespektakularną, ale bardzo ważną.

W amerykańskim systemie sprawiedliwości obywatel ma prawo, by wątpliwości w sprawie jego winy były argumentem na korzyść oskarżonego. Podejrzanego nie można oskarżyć, a oskarżonego nie wolno skazać na podstawie głębokiego przekonania o jego winie. To, że delikwent został znaleziony w stanie wskazującym na to, że widzi pasiaste nosorożce na złotych chmurach pod pobliskimi, falującymi łagodnie wieżowcami, to, że miał w rękach plastikową torbę pełną białego proszku z wielkim napisem HEROINA, to, że na szyi miał wytatuowane „lokalny dostawca szczęścia”, nie może świadczyć o jego winie, jeśli nie zostały wykonane badania stwierdzające, co w zasadzie znajdowało się w torbie, którą trzymał. Zeznania policjanta („wysoki sądzie, widziałem setki takich jak on”) czy uratowanego z zapaści ćpuna („to na pewno on mi sprzedał to, czym się przyćpałem”) nie wystarczą do uzyskania wyroku skazującego.

Laboratorium takie jak Hinton State Laboratory Institute są niezbędnym, kluczowym ogniwem w systemie prawnym USA. Rzetelne analizy takich jednostek dostarczają prokuraturze, obrońcom i sądom niepodważalnych dowodów. Dzięki ich pracy może się okazać, że niewinnie wyglądający kilogram soli w rodzinnym aucie państwa Morganów to kilogram kokainy, którą przedsiębiorcza córcia postanowiła rozparcelować na porcje i puścić w swojej podstawówce, dorabiając tym samym do kieszonkowego.

Dzięki ich pracy może się też okazać, że zwalisty Israel Mona, stojący dość pewnie na nogach mimo trzykrotnego postrzału w pierś, był po prostu legalnie pijany, a biały proszek w jego samochodzie był mlekiem w proszku, rozsypanym podczas kłótni z aspirującą do jego serca i pieniędzy Tashą Lamaar. I że Morgan trzeba aresztować, a podziurawionego jak sito Monę zwolnić. Może się też okazać, że było zgoła odwrotnie i że Israel a-nie-mówiłem-że-ćpun Mona ma pójść siedzieć – ale nie z powodu przekonania oficera śledczego i prokuratora, a dzięki niepodważalnym dowodom. Bo nawet w banalnych sprawach dowody mają być niepodważalne.

W tym wszystkim ważną rolę odrywają poszczególni chemicy. Chemik, robiąc analizę, bierze za nią osobistą odpowiedzialność. Chemik osobiście podpisuje raporty w sprawie badań, które przeprowadził, zabezpiecza próbki i zeznaje przed sądem, co dostał do badania, jakich używał metod i do jakich wyników doszedł.

Źródło

Gdyby chemik coś schrzanił w swojej robocie, cały jego trud i reputacja instytucji, w której pracuje, nie wystarczyłyby, żeby zagwarantować wyrok dla najbardziej zepsutego złoczyńcy. I tu za chwilę do akcji wkroczy Annie Dookhan, a na drugim końcu stanu Sonja Farak. Pozwólcie nam jeszcze tylko opisać zatrudniające je laboratoria.

Oszczędności i święty spokój

Amerykański system sprawiedliwości plus policja i na koniec więziennictwo nie zawsze grzeszą nadmiarem pieniędzy. Pryncypia to jedno, a budżet stanowy to drugie. Występujących przed kamerami prawników, uczestniczących w konferencjach prasowych i niezłomnie stojących na straży prawa, trzeba zawsze wystroić w najlepsze ubrania, uczesać tak, by ich wizerunek nie podlegał dyskusji. Frontony budynków sądu i prokuratury mają budzić przekonanie o powadze prawa – kolumny, schody, spiżowe wrota.

Budynek sądu Old Suffolk County w Bostonie, zdjęcie Biruitorul, źródło Wikipedia

Gorzej z policją. Im biedniejszy stan i miasto, tym boleśniejsza bieda tej instytucji. W skrajnych przypadkach może być bardzo źle. Na przykład dziennikarz Charlie LeDuff w „Detroit” opisuje policjantów, którzy nie mają pieniędzy, by porządnie prowadzić dochodzenia, a w wozach patrolowych trzymają prywatną broń. Nie jest to oczywiście rzeczywistość całych Stanów, ale coś mówi o tym, czego można się w USA spodziewać. Ale ponieważ sfrustrowany i głodny policjant może wpłynąć negatywnie na wizerunek systemu sprawiedliwości, to tam nie jest jeszcze najgorzej z finansami. Najgorzej może być tam, gdzie niewiele widać.

W stanie Massachusetts w opisywanym czasie znajdowały się dwa laboratoria chemiczne, dostarczające analiz substancji przechwytywanych przez policję i mogących stanowić ważne dowody w sprawach przeciwko podejrzanym o przestępstwa narkotykowe. Annie Dookhan pracowała w Bostonie. Sonja Farak pracowała na przeciwległym krańcu stanu – w Morrill Science Center w Amherst.

Zdjęcia z Bostonu pokazują całkiem ładne laboratorium, ale te z Amherst nasuwają skojarzenia z labem, w który Jesse Pinkman, uwiązany na łańcuchu, był zmuszany do gotowania mety. Niedomykające się szafki jak z pracowni chemicznej w polskiej „tysiąclatce”, jedyny działający wyciąg o czystości windy towarowej w zapluskwionym hotelu, stare butle z substancjami wzorcowymi, żółtawe świetlówki, zaplamiona podłoga. To laboratorium utrzymywało się za kwotę 300 tysięcy dolarów rocznie, co starczało z trudnością na wypłaty i rachunki za prąd. I najwyraźniej nikomu to nie przeszkadzało, że ludzie, których praca ma stanowić o wygranej w Wojnie Narkotykowej, zarabiają mało i pracują w złych warunkach. Chemicy noszą laboratoryjne fartuchy, nie trzeba im eleganckich garniturów.

W Bostonie zarabiano lepiej i warunki były przyzwoitsze, ale największą troską prowadzących laboratorium była jego efektywność. Ponaglenia przysyłane z prokuratury („gdzie są nasze analizy”) były na tyle denerwujące, że główną cnotą każdego zatrudnianego tam chemika była jego wydajność.

Dobrze, teraz wchodzi Annie, cała na biało. Bo w kitlu.

Zdjęcie Morrill Science Center z 2011, autor Simtropolitan – praca własna, domena publiczna

Annie Dookhan

Annie była pracowita. Przykładała się od dziecka do pracy i oczekiwała w zamian po prostu słów uznania. Laboratorium wymagające pracowitości było dla niej po prostu stworzone.

Rzecz w tym, że na każdą analizę chemiczną potrzebny jest określony czas. Odczynniki wchodzą w reakcję z badanymi substancjami zawsze w taki sam sposób. Jeśli w procedurze przewiduje się na przykład konieczność oczekiwania na wybarwienie preparatu przez kwadrans – nie da się tego przyśpieszyć. Szybciej można poruszać się po sali, wypełniać papiery, ewentualnie lepiej organizować pracę, ale to może usprawnić działania chemika o 10, może 20 procent – a i to wydaje się bardzo optymistyczne.

Annie Dookhan zaś obrabiała nawet czterokrotnie więcej niż jej koledzy z pracy. Jej wydajność na wszystkich robiła wielkie wrażenie. Na przełożonych – bo dzięki niej praca szła płynnie. Na prokuraturze – bo analizy spływały teraz w niewiarygodnie szybkim czasie. Na sądach, które mogły szybko kończyć sprawy z wokandy. No i na odpowiedzialnych za budżet laboratorium, bo jedna chemiczka brała na siebie tyle, że nie trzeba było zatrudniać kolejnych 3 osób.

Przez 9 lat standardy jej pracy nikogo nie zastanowiły ani też nie sprowokowały do powielenia ich jako dobrych praktyk, tak by mogli je wdrożyć inni chemicy, a potem może i laboratoria w całych Stanach. Gdyby Dookhan nie chciała się aż tak wyróżniać i aż tak przodować w pracy, mogłaby robić swoją robotę przez resztę życia, zgarniać niewielkie premie dla wzorowej pracownicy i nawet odejść na zasłużoną emeryturę w chwale.

Kiedy wreszcie zainteresowano się jej pracą, okazało się, że przez prawie wszystkie lata pani Dookhan w rzeczywistości zrobiła być może jakieś 5 do 10 procent analiz, pod którymi się podpisywała i o których zeznawała z powagą na rozprawach. Zamiast żmudnie analizować każdą próbkę, zbierała kilka-kilkanaście porcji i segregowała na „z grubsza wyglądające tak samo”. Przepakowywała całość w taki sposób, by nie było wątpliwości, że materiał zbadano i przygotowywała dokumentację. Czasem też dla pewności dosypywała narkotyki do badanych próbek.

Z ujawnionej w trakcie śledztwa korespondencji mailowej Annie Dookhan z prokuraturą i śledczymi wynika, że chemiczka emocjonalnie się angażowała w prowadzone sprawy, dopytując się, czy źli ludzie będą skazywani, czy postępowania idą w dobrym kierunku itd. Jedna z prokuratorek z wielkim upodobaniem podjęła tę korespondencję, zagrzewając Annie do walki z narkotykami i motywując ją do większego zaangażowania. To, że chemiczka powinna była zachować neutralność, przedstawiając obiektywne wyniki badań, nikogo nie obchodziło, ale zintensyfikowanie prac, przepustowość systemu i przede wszystkim liczba potencjalnych sukcesów w końcowej fazie Wojny Narkotykowej – o, to miało ogromne znaczenie.

Mitomanka vs ćpunka

Annie Dookhan chciała, żeby wszyscy ją chwalili. Chciała być dostrzegana, doceniana i ważna. Prócz niezwykłej wydajności i rzetelnych badań wymyśliła również swój tytuł naukowy. Dookhan skończyła studnia pierwszego stopnia, miała tytuł „bachelor” (plus minus odpowiednik polskiego licencjatu). Współpracownikom powiedziała jednak, że uzupełnia wykształcenie. Pierwszy raz tytuł magistra pojawił się w jej papierach w 2010 roku. Dookhan po prostu dopisała do CV tytuł magistra chemii na Uniwersytecie Massachusetts. Gdy ciekawska współpracownica zaczęła ją o to indagować, Dookhan spanikowała i usunęła zapis. Potem jednak stwierdziła, że wreszcie skończyła studia i znów go wprowadziła do życiorysu. Kolegów udało się przekonać, że osiągnęła kolejny sukces – nawet przygotowali jej w pracy imprezę z tej okazji.

Kobieta konfabulowała dalej. Rozpuszczała wici o tym, że przechodzi załamanie nerwowe, że mierzy się z rozwodem, mowa była o poronieniu. W oko wpadł jej przystojny prokurator. Organizowała więc wysyłki maili, z których miało wynikać, że ona, samotna i smutna rozwódka, potrzebuje teraz chłopaka, który ją pokocha i który pozwoli siebie pokochać. Eskortujący ją później na kolejne rozprawy mąż musiał być pewnie zdrowo tym zdziwiony.

Tymczasem po drugiej stronie stanu, w zatęchłym labie Amherst, swoją robotę odwalała Sonja Farak, całkowite przeciwieństwo Annie Dookhan. Sonja w dzieciństwie była potężna, przebojowa i nie musiała się bardzo starać, by ją zauważono. Była tak przebojowa, że jako jedyna dziewczyna zagrała w szkolnej drużynie futbolowej i lokalne media hołubiły ją pod niebiosa. Była biała, tata był wojskowym, rodzina ją kochała i wspierała. Wiele lat później okazało się, że od 16 roku życia cierpiała na depresję, może ze względu na orientację seksualną.

W każdym razie Farak, w przeciwieństwie do Dookhan, nie chciała gwiazdorzyć. Nie potrzebowała uwagi, uznania, wiedziała, jak to jest stać w świetle jupiterów i udzielać wywiadów. Nic fajnego. Narkotyki były fajniejsze.

Sonja Farak rozpoczęła karierę niemalże w tym samym momencie, w którym pracę zaczęła Dookhan. I niemalże od początku spodobała jej się panująca w labie cisza, spokój i duża samodzielność. Z nikim nie chciała się za bardzo bratać, spędzać czasu na ploteczkach lub wychodzić z kolegami do kantyny czy toalety. Chciała znaleźć się w labie sama, podejść do szafki z wzorcowymi substancjami uzależniającymi i wziąć kolejną porcję którejś z nich.

Farak odkryła fantastyczne działanie metamfetaminy, potem amfetaminy, kokainy i wreszcie przygotowywanego osobiście cracku. Najpierw ostrożnie, kilka razy dziennie, oblizywała pipetę zanurzaną w butli z wzorcową substancją. Potem kilkanaście razy dziennie. A potem to wszystko eskalowało.

Pracowała tak prawie 9 lat, tak jak Dookhan. Dopiero wtedy ktoś odkrył lufki do cracku w jej biurku, kokainę w szafce, zagubione z magazynu narkotyków dowody, a w bagażniku samochodu dokumenty świadczące o tym, że od wielu lat próbowała wyjść z nałogu. Zdjęcia z aresztowania pokazują smutną, wymęczoną narkomankę – kto raz miał z uzależnionymi do czynienia, ten nie będzie wątpić, na kogo patrzy.

Źródło Instagram

Analizy Sonji Farak

Przez wiele lat nikomu nie przeszkadzało, że Sonja znikała na kolejne 20-30 minut z labu, ani że meta z flaszki w szafce bez przyzwoitego zamka „wyparowywała”, ponieważ Farak robiła swoje. Wywiązywała się z powierzanych obowiązków bez zarzutu. Nie była wzorem Dookhan przodownicą pracy – robiła tyle, ile każdy chemik na jej miejscu. Nie było do niej uwag. W obskurnym laboratorium liczyło się to, czy chemicy robią swoje i czy w sądzie przedstawiają efekty swojej pracy jasno.

Farak robiła, co do niej należało. Nawet naćpana lub na głodzie wykonywała kolejne analizy. Opowiadała potem, że lubiła swoją pracę, uważała ją za potrzebną. Jeśli zużyła kokainę z dowodów dostarczanych do badań, to uczciwie zastępowała ją zamiennikiem, ale w papiery wpisywała najrzetelniejsze wyniki z badań. „Gdyby tam nie było narkotyków” zeznawała potem, „nie chodziłabym naćpana”.

Nie zmieniało to jednak faktu, że jej badania były dla wymiaru sprawiedliwości równie bezwartościowe, jak konfabulacje Dookhan. Podejrzany ma prawo do uczciwego procesu, opartego na dowodach, przebadanych z całą rzetelnością przez uważnych, kompetentnych i trzeźwych profesjonalistów. Farak nie była trzeźwa w chwilach, gdy prowadziła badania. Przez prawie 9 lat pracy niemalże nigdy nie była trzeźwa, a gdy się jej to zdarzało, to tylko dlatego, że walczyła ze sobą, odmawiając sobie kolejnej, łatwej porcji. I była na głodzie.

Biorąc to wszystko pod uwagę, należało przyjąć, że wszyscy podejrzani, skazani m.in. na podstawie wyników ekspertyz prowadzonych przez Farak, zostali osądzeni w sposób nieprawidłowy i powinni zostać wypuszczeni z więzień. Początkowo wyglądało, że afera dotyczyć może nawet kilku-kilkunastu tysięcy osób w przypadku Farak. No i zbliżonej liczby osób w przypadku Dookhan.

A to z kolei bardzo było nie na rękę wymiarowi sprawiedliwości, w szczególności zaś prokuraturze. A jeszcze dokładniej ujmując – było to nie na rękę szeregowi urzędników i zarządzających laboratoriami, którzy chcieli, żeby w papierach był porządek, złoczyńcy byli zamykani w więzieniach, a prokuratorzy mogli być wybierani na kolejne kadencje – czyli żeby każdy brał swoją pensję i jechał oglądać telewizję do domu.

Od aresztowania obu kobiet zaczęły się batalie sądowe (kilku) obrońców tych (nielicznych) skazanych, którzy uznali, że poszanowanie prawa jest ważniejsze nad inne wartości, takie jak święty spokój, etat i pełne pasji deklaracje przed kamerami. Skandal – ale jednak przez długi czas różne urzędy czyniły skuteczne starania, by go wyciszyć, a histeryzujących adwokatów odsunąć od spraw.

Ostatecznie (byli) zastępcy prokuratora generalnego – Kris Foster, Anne Kaczmarek i John Verner – zostali oskarżeni o manipulację i zatajanie dowodów w tej sprawie i dopiero wtedy udało się udowodnić, jaki wpływ miała sprawa dwóch laborantek na prawo, na działanie systemu prawnego i na losy wielu tysięcy podejrzanych o przestępstwa narkotykowe.

Z więzień zwolniono ostatecznie około 24 tysięcy podejrzanych i skazanych, w których sprawach dowody badały Dookhan i Farak. Niektórzy ze skazanych, jacy jak Leonardo Johnson, który od początku upierał się przy swojej niewinności, otrzymali odszkodowania. Obecnie ilość błędów prawnych jakie popełniono z powodu używania dowodów badanych przez Dookhan/Farak ocenia się nawet na 75 tysięcy przypadków.

Wpis z grupy na FB

Całą historię batalii prawnej możecie znaleźć na Netflixie w dokumencie „How to fix the drug problem”. Dużo z tego filmu dowiecie się też o Sonji Farak i jej malowniczym uzależnieniu narkotykowym. Niewiele jednak będziecie wiedzieli o Annie Dookhan. Bo Annie jest bardzo zdolną oszustką i kto wie, czy jeszcze kiedyś o niej nie usłyszymy. Swoje już odsiedziała.

Powrót

Komentarze

  • 2021.09.26 19:30 ujć

    > Annie jest brzydka.
    Eee? W sensie, że szpachlowane samochody są ładne?

    Odpowiedz
    • 2021.09.27 02:29 Marek

      > Annie jest brzydka.

      No właśnie, rzecz gustu, mnie się takie podobają. Rozumiem że artykuł jest „koloryzowany” bo taka jego formuła, ale to stwierdzenie jest trochę nie na miejscu. W zasadzie cały paragraf o brzydocie, grzywce, okularach i człowieku-kompleksie jest zbędny.

      Odpowiedz
      • 2021.09.30 10:33 tat

        Jest tak koloryzowany jak ich robota – smutek

        Odpowiedz
    • 2021.09.27 08:23 tsn

      >> Annie jest brzydka.
      Bzdura.
      Annie jest całkiem ładną dziewczyną.
      Zejdźcie na ziemię. Może taka narracja była w oryginalnym, angielskojęzycznym artykule.

      Odpowiedz
    • 2021.10.27 13:45 Imię *

      Właśnie. Miało być kólowe psychologizowanie, a wyszła żenua. Dodatkowo jeszcze rozjazd między „stereotypy są mylące” w (fajnym) kawałku o Morganównie i Israelu Monie, a parę akapitów dalej „kto raz miał z uzależnionymi do czynienia, ten nie będzie wątpić, na kogo patrzy”.

      Odpowiedz
  • 2021.09.26 19:51 michu

    Ciekawy artykuł. Uchybienia — a w zasadzie oszustwa — jakie miały miejsce w przypadku tych dwóch kobiet eksplodowały z wielką siłą.
    A jak w przypadku Dookhan właściwie dowiedziano się o nierzetelności? U Farak znaleziono to i owo. U Dookhan był jakiś audyt? W końcu? Wyszło przypadkiem? Bo tej wskazówki w tekście nie mogę namierzyć.
    Tyle lat się udawało. Jakim cudem nikt nie zwrócił uwagi, że robi 4x tyle, co przeciętny pracownik, skoro fizycznie niemożliwe jest przyspieszenie badań? Szefostwo raczej nie było zbyt bystre czy dociekliwe?
    Ciekawe też jaki kołowrót w głowie miała pierwsza decyzyjna osoba, która dowiedziała się o tym wałku, kiedy ogarnęła skalę problemu i zdała sobie sprawę, co w związku z tym trzeba będzie zrobić.

    Odpowiedz
    • 2021.09.26 19:58 Agnieszka Wesołowska

      Tak, przypadkiem jeden ze śledzczych zorientował się, że ok. 100 próbek od Dookhan wróciło źle opisanych. Potem wyszło na jaw, że podrobiła podpisy w ewidencji dowódów. A potem ktoś dopatrzył, jakie ilości spraw przepływają przez jej biurko i zaczęły się kontrole.

      Odpowiedz
  • 2021.09.28 08:58 Wojciech Marusiak

    Tytuł fimlu to „How to Fix a Drug Scandal”. I nie Jesse Pinkerman tylko Jesse Pinkman.

    Odpowiedz
    • 2021.09.28 13:27 Agnieszka Wesołowska

      poprawione

      Odpowiedz
  • 2021.09.29 19:07 weftw

    Że niby u nas w laboratoriach jest inaczej?
    Posiew moczu, na papierze rozpoczęcie badania 13:00, wynik o 10:00 na następny dzień. No to ja się pytam jak laborant zmieścił 24 godziny wymagane na hodowlę bakterii w 21 godzinach? Podkręcił temperaturę, czy też jak sugerowała moja żona, stwierdził po 12 godzinach, że już nic tam nie urośnie?

    Odpowiedz
  • 2021.09.30 01:30 Łukasz

    Autor/ka artykułu musi być bardzo zakompleksionym człowiekiem, podejrzewam nawet że ta ćpunka wygląda lepiej od niej/go skoro takie oceny padają w artykule na stronie na temat cyberbezpieczeństwa.

    Odpowiedz
    • 2021.10.01 09:39 Przemysław

      Wydaje mi się, że chodziło tutaj o zabieg stylistyczny. Ktoś kto nie bierze, wygląda ładnie, bo jest zadbany, nawet jeżeli nie w naszym typie. Ale ktoś kto jest ładny lub nawet piękny, ale zaczyna brać mocniejsze narkotyki lub przesadza ze słabszymi, to z czasem jego uroda „obumiera”, więc staje się „brzydki”. Wydaje mi się, że o to chodziło autorce tekstu.

      Odpowiedz
      • 2021.10.01 11:46 brzidol

        Doczytaj artykuł. Autorka pisze „brzydka” o tej, która nie ćpała, tylko fałszowała wyniki.

        Odpowiedz

Zostaw odpowiedź

Jeśli chcesz zwrócić uwagę na literówkę lub inny błąd techniczny, zapraszamy do formularza kontaktowego. Reagujemy równie szybko.

Co dzieje się, gdy laborantka fałszuje próbki narkotyków lub sama je wciąga

Komentarze