4 listopada 1979 przez amerykańską ambasadą w Teheranie zaczęli gromadzić się demonstranci. Nie pierwszy, nie ostatni raz – pomyślał Mark Lijek, dyplomata. Ambasada była ogrodzona grubym murem, pilnowali jej nie tylko strażnicy, ale i komandosi.
Mark i Cora Lijek, Bob Anders, Lee Schatz oraz Joe i Kathy Stafford – sześcioro filmowców z Kanady. Byli zaopatrzeni w dokumenty, skrypty, oczywiście scenariusz i pakiety wizytówek. O produkcji filmu science-fiction ARGO wiedzieli wszystko. Za ideą stało potężne amerykańskie studio, które zaplanowało zdjęcia na pustyniach i wśród skał, jakie tylko można znaleźć w Iranie. Zanim ekipa przystąpi do zdjęć, niezbędne jest przygotowanie szczegółowej dokumentacji, choćby po to, by w przyszłości nie rozstawiać każdej sceny przez wiele godzin. Filmowcy w Iranie? Podczas rewolucji? Cóż, filmowcy są szaleni.
Iran 1979
4 listopada 1979 roku pod ambasadą amerykańską w Teheranie zaczęły gromadzić się setki, a potem już tysiące wściekłych ludzi, wznoszących wrogie okrzyki.
Dla zachodniego odbiorcy wiadomości telewizyjnych były to wydarzenia zaskakujące, stojące w opozycji do obrazu pięknego kraju rządzonego przez światłego władcę i jego piękną żonę. Amerykańskie służby dyplomatyczne nie miały aż tak idealistycznego spojrzenia na Iran. Mark Lijek przyjechał do pracy w Teheranie w 1978. Przez stolicę przetaczały się krwawo tłumione demonstracje. O operacjach tajnej policji SAVAK mówiło się głośno, choć nieoficjalnie. Niemniej Amerykanie długo nie mogli uwierzyć w to, by dobry szach, Mohammad Reza Pahlavi, miał kłopoty z utrzymaniem władzy.
Szach rządził od 1941. Wykształcony, zafascynowany światem zachodnim, który poznał jako młodzieniec podczas studiów, dążył do tego, by z zacofanego kraju uczynić miejsce, gdzie żyje się swobodnie i zasobnie. Wybudował drogi, rozbudował kolej, doprowadził wodę do najuboższych rejonów, poprawił dostęp do opieki zdrowotnej i wpłynął na redukcję takich chorób jak malaria. W czasie jego rządów biedni rolnicy dostali ziemię, a kobiety prawa wyborcze.
Zachód, podsumowując dokonania szacha, niewiele mówił o tym, jaki stosunek miał lud Iranu do Pahlaviego. Mimo że zagadnięci przez obcokrajowców sklepikarze w stolicy mówili „dobry szach, kochany władca”, to zwykli ludzie pogardzali bawidamkiem brylującym na salonach. A od momentu, gdy szach zamiast oderwać Iran od Wielkiej Brytanii i USA, związał gospodarkę kraju z tymi mocarstwami, pogarda przekształciła się w nienawiść. Tak, w kraju odbywały się wiernopoddańcze demonstracje, ale w telewizjach zachodnich raczej nie wspominano, że za ich organizacją stała CIA. Nikt też nie rozpowszechniał informacji, że za życzliwość dla mocarstw eksploatujących bez przeszkód irańską ropę szach po prostu brał pieniądze – dla siebie i dla rodziny. Że wybory były fałszowane. Że każda próba kształtowania polityki niezależnej od decyzji szacha kończyła się dymisjami i niełaską. Że obdarowywani ziemią chłopi wcale nie byli zadowoleni, bo uważali, że nakłania się ich do uczestnictwa w kradzieży. Że nastroje antyzachodnie rosną.
https://www.youtube.com/watch?v=RH8Cd44buZ4
Gdy Mark Lijek z żoną w 1978 przyjeżdżali do Teheranu, Iran pogrążony był w chaosie.
W styczniu 1979 szach skapitulował wobec narastających protestów i uciekł z kraju. W kwietniu proklamowano Islamską Republikę Iranu. Szacha tak naprawdę to wszystko niewiele już obchodziło – umierał na raka. Podróżował na Bahamy, do Meksyku i do Stanów, próbując różnych form terapii. Nie zamierzał wracać.
Zakładnicy
Szach wjechał do Stanów na terapię 22 października 1979 roku. 2 tygodnie później szczelnie zamknięte bramy amerykańskiej ambasady w Teheranie upadły pod naporem tłumu. Jednak za atakiem nie stały prymitywne masy, bezmyślnie prowokowane przez liderów opozycji. Atak przypuścili ludzie, którzy wkrótce mieli wzbogacić szeregi elity intelektualnej Iranu – studenci i młodzi przywódcy religijni. Studenci Wierni Linii Imama – przekonani, że rząd Stanów Zjednoczonych dalej chce wpływać na politykę Iranu i obalić rewolucję islamską – zajęli ambasadę i wzięli ponad 50 zakładników do niewoli. Oblężenie i szturm – pracownicy dyplomatyczni mieli czas, by metodycznie niszczyć najważniejsze dokumenty. Nie docenili Irańczyków, którzy potem całymi dniami układali z makaronów wypuszczonych przez niszczarki kolejne tajne informacje.
Choć ajatollah Chomeini nie stał za rozkazem zajęcia ambasady, to szybko wykorzystał zakładników do własnych celów. Oskarżył amerykańskich dyplomatów o organizację spisków antyrządowych i szpiegostwo. Lektura żmudnie rekonstruowanych dokumentów dała wiele dodatkowych informacji i od tego momentu jakiekolwiek powiązania z ambasadą amerykańską nie były dla nikogo korzystne.
W budynku ambasady przez kolejne 444 dni przebywało około 50 Amerykanów, traktowanych dobrze, ale niepewnych swojego dalszego losu. Kilkanaście osób w międzyczasie zwolniono z powodów zdrowotnych. Iran żądał wydania szacha za zakładników, potem zaś żądania obu stron zmieniały się i ewoluowały.
Jedno było pewne – w 1979 i 1980 źle było być Amerykaninem w Iranie.
Kanadyjczycy
Mark i Cora Lijek, Bob Anders, Lee Schatz oraz Joe i Kathy Stafford – sześć osób, które przybyły do Iranu przed rewolucją islamską.
To byli mili, pracowici ludzie wysłani przez administrację Cartera do pracy w ambasadzie. Z grubsza zdawali sobie sprawę, w jakich realiach przyszło im pracować. Mimo niepokoju, jaki odczuwali co dnia, robili po prostu swoje. Uważali, że szach jest dobrym władcą, a lud tak naprawdę go kocha. Po prostu Iran to niespokojne miejsce. Wspomnienia Marka Lijka do dziś brzmią mniej więcej właśnie tak – Pahlavi był kochany przez naród, a okrucieństwa SAVAK-u to po prostu taka wschodnia tradycja. Ambasada już była atakowana, ale wszystko przecież wróciło do normy.
Polecenie, by opuścili swoje miejsce pracy i udali się za irańskim współpracownikiem potraktowali jak chwilowe rozwiązanie trudnej sytuacji: „Mieliśmy nadzieję, że przeczekamy atak, spodziewaliśmy się, że powrót do normalności nastąpi tego lub następnego dnia. Ambasada została przejęta ponad dziewięć miesięcy wcześniej i została nam zwrócona w ciągu kilku godzin”. Sześcioro pracowników miało udać się do ambasady brytyjskiej. Okazało się, że to nie jest możliwe, bo przed ambasadą Wielkiej Brytanii trwała akurat demonstracja. Zagubieni chcieli wracać do swojej ambasady, ale skoro dostali polecenie opuszczenia jej, to zatrzymali się w domu Boba Andersa. I dalej nic. Nie wiadomo było, co robić.
Wtedy pomocy udzielił ambasador Kanady, Ken Taylor.
Do 1955 roku Kanada w kontaktach z Iranem korzystała ze służb dyplomatycznych Wielkiej Brytanii. Potem jednak wypracowała niezależną pozycję i zarówno Iran, jak i Kanada, od lat spokojnie współpracowały. Ken Taylor był szefem kanadyjskiej misji dyplomatycznej w najtrudniejszym okresie (1977-1980). To do niego po niespokojnych noclegach w prywatnych, niechronionych domach Teheranu trafiła szóstka uciekinierów z ambasady USA.
Taylor zdecydował o podzieleniu grupy. Część z nich zamieszkała w prywatnym domu Taylora, część ulokowano w domu innego kanadyjskiego urzędnika, Johna Sheardowna. Amerykanie stali się dobrowolnymi więźniami obu domów. Owszem, wychodzili, ale tylko do wewnętrznego ogrodu. Mark Lijek wspomina, że dużo rozmawiali i sporo pili. Ambasador zadbał, by czuli się komfortowo. W komunikacji między ambasadą a ministerstwem spraw zagranicznych w Ottawie nazywano ich „domownikami”. W pewnym momencie musieli przenieść się do innego lokum, mieszkania Rogera Lucy, zastępcy Taylora. Przejazd przez ulice Teheranu kosztował ich wiele nerwów.
Od tego momentu opowieść o dalszych losach Amerykanów ma kilka wersji. Jest wersja oficjalna, która została uwieczniona w nakręconym już w 1981 roku filmie telewizyjnym „Ucieczka z Iranu. Canadian Carper”. Tam mowa jest o wspólnej, amerykańsko-kanadyjskiej pracy koncepcyjnej, dzięki której Kanadyjczycy wspomogli sprytnych Amerykanów w ucieczce z Iranu. Jest wersja oficjalna późniejsza, firmowana przez CIA i podawana przez Agencję na swoich oficjalnych stronach, podkreślająca zaangażowanie tajnych służb w organizację ucieczki. I jest też niedopowiedziana wersja ambasadora Taylora, który po obejrzeniu hollywoodzkiego przeboju „Operacja Argo” skomentował skromnie: „Kanada nie stała na uboczu tych wydarzeń, CIA była tylko młodszym partnerem operacji”.
Filmowcy
Amerykanie nie mogli w nieskończoność przebywać w domach kanadyjskich dyplomatów. Było już jasne, że ciąg dalszy rewolucji islamskiej nie skończy się w kilka dni i że nic już nie będzie takie jak kiedyś. Jednocześnie w amerykańskiej ambasadzie wciąż przebywało kilkudziesięciu zakładników i każdy kolejny Amerykanin, wychodząc, ot, tak sobie na ulice Teheranu ryzykował wolnością, jeśli nie życiem. Strażnicy rewolucji w obywatelskich patrolach sprawdzali domy zachodnich obywateli. Szóstkę uciekinierów należało wywieźć z kraju. Pytanie: jak?
Ambasada Kanady nie widziała problemu – zaoferowała przygotowanie odpowiednich dokumentów. Legalnie, na oficjalnych papierach, z oficjalnymi pieczęciami. Nie można jednak było udać, że ich posiadacze spadli z nieba w środku rewolucji. Dyplomaci? Nie, lepiej nie.
Mark Lijek twierdzi, że pomysł dotyczący stania się filmowcami był dyskutowany podczas jednej z wielu rozmów podlewanych alkoholem. Sześcioro kanadyjskich filmowców w trakcie przygotowywania produkcji filmowej zapowiadanej na całym świecie, nowoczesnej, ciekawej – w końcu kto byłby tak szalony, by przylecieć w środku rewolucji, jeśli nie filmowcy?
Skonstruowanie całej bajki o studiu filmowym stało się zadaniem pracowników CIA. W ten sposób stworzono od podstaw studio filmowe, scenariusz, materiały. W The Hollywood Reporter ukazała się reklama nowej produkcji – ARGO. Odpowiedzialny za to był niejaki Tony Mendez, specjalista od legalizacji tajnych operacji CIA. Mendez był z wykształcenia grafikiem, artystą pełną gębą. Jego praca w agencji polegała na fałszowaniu dokumentów, tworzeniu przebrań i zajmowaniu się innymi pracami graficznymi związanymi ze szpiegostwem.
Szykując grunt do wyciągnięcia dyplomatów z Iranu, stworzył świetne logo nieistniejącego studia i masę innych dokumentów. Rok 1980 nie był jeszcze epoką postmodernistycznego klonowania projektów, nie było dostępu do światowej bazy pomysłów, jaką dziś jest internet. Tony Mendez skrupulatnie, ręcznie, rysował kolejne projekty, projektował papier firmowy, wizytówki, okładki, reklamy. Wymyślono i napisano scenariusz filmu science-fiction. To była doskonale przygotowana, zalegalizowana, nieistniejąca produkcja. „Filmowcom” pozostało nauczyć się wszystkiego, co przygotowano. I trzymać nerwy na wodzy przy wcielaniu się w nowe role.
Taylor przekazywał im wszystko, co wiedział o Teheranie, by sprawiali wrażenie, że dość się naoglądali, szykując dokumentację do filmu. Ambasador wiedział, że nikt nie będzie sprawdzać, czy „filmowcy” naprawdę zwiedzali stolicę, a obecność bardzo zachodnio wyglądających ludzi na ulicach może tylko przynieść kłopoty. „Gdyby nas ktoś zapytał (o pobyt), mieliśmy mówić, że wyjeżdżamy na razie i wrócimy, jak się trochę uspokoi. Ale nikt nas o to nie pytał!” – relacjonował po latach Lijek.
Lijek uważa, że realizacja tak zwariowanego scenariusza miała jeszcze jedną korzyść – pozwoliła uciekinierom poczuć się lepiej, pewniej, skupić myśli na szalonym projekcie i nie myśleć o tym, co by było, gdyby ich złapano.
Kanadyjscy dżentelmeni milczą
Jeśli ktoś oglądał „Operację ARGO”, to wie, ile nerwowości jest w ostatniej scenie wylotu z Teheranu.
W rzeczywistości było o wiele spokojniej, wręcz nudno. Lot startował o 5.30. Na lotnisku było cicho, bezkonfliktowo, a służby graniczne, ziewając, sprawdzały niechlujnie kanadyjskie papiery. „Kanadyjczycy” lecieli do Zurychu, a ta destynacja nie niepokoiła pograniczników. Przed piątą rano mało co niepokoi służbistów po całonocnej służbie. Nawet wtedy, gdy na granicy znajdują się zrekonstruowane zdjęcia uciekinierów, odtworzone z niszczarkowych puzzli…
Kolejne sześć osób przeszło przez odprawę. Kolejne sześć osób zasiadło w fotelach Swiss Airlines. Spięte nerwy zaczęły puszczać, gdy samolot dostał zgodę na start i pokołował do pasa. A potem wystartował.
Dla dobra pozostałych w Iranie zakładników sześcioro uciekinierów miało nie zdradzać swojej tożsamości ani okoliczności ucieczki. Plan był taki, by cała szóstka zamieszkała na Florydzie pod fałszywymi nazwiskami do czasu rozwiązania kryzysu z zakładnikami, ale wkrótce dziennikarze odkryli prawdę i prasa zachłystywała się brawurową ucieczką. Wkrótce powstał film – prawdziwy film, nie sterowana przez CIA produkcja. „Ucieczka z Iranu: Canadian Carper” to nieco egzaltowany, ale dość wiernie przedstawiający wydarzenia film telewizyjny, skrupulatnie pomijający rolę CIA w akcji. Nie występują też w nim inni pracownicy ambasady kanadyjskiej niż Kenneth Taylor, który właśnie zakończył swoją karierę dyplomatyczną w Iranie i rozpoczął pracę na Uniwersytecie w Toronto. Nie wspomniano w filmie o nikim, kto mógłby jeszcze w dalszym ciągu pracować w Iranie.
Nie wspomniano o nich również w nakręconym ponad 30 lat później przeboju „Operacja ARGO”, gdzie udział CIA już był oczywisty. Kanadyjczycy nie palili się do ujawniania szczegółów swojego udziału w tej akcji. „Szkoda – narzeka obecnie Mark Lijek – wiele im zawdzięczamy”.
Jednak mijają lata, a rząd Kanady nie zamierza składać dodatkowych wyjaśnień w tej sprawie.
***
Dla cierpliwych seans.
Komentarze
Nie wiem co jest gorsze. Bycie islamskim rzeźnikiem czy amerykańskim imperialistą wtykającym swoje brudne łapy w wewnętrzne sprawy innego kraju?
„Operacja Argo” – fajna hollywoodzka laurka dla amerykańskich imperialistów którzy najpierw mieszali w wewnętrznych sprawach Iranu, potem uciekli zostawiwszy po sobie kraj skonfliktowany, pełen przemocy którą rozkręcili swoimi działaniami.
Imperialiści i świnie, które twierdzą że robią to dla rozwoju demokracji!
Tak, masz rację. Ja to jednak nie mogę tym imperialistycznym świniom wybaczyć stonki.
Podpisywanie sie jako „Ulrike Meinhof” jasno swiadczy o stanie twojego umyslu.
Zdecydowanie najlepiej być rosyjskim miłującym pokój internacjonalistą niosącym wyzwolenie.
Bardzo ciekawa historia, dzięki za artykuł. W ogóle świetnie że wrzucacie te historie nt różnych akcji wywiadów.
Jakby ktoś przypadkiem zawitał do Teheranu, cześć budynku byłej ambasady USA jest udostępniona zwiedzającym. Kabina ciszy, sprzęt do łączności, maszyny do niszczenia dokunentów.
Jak zwykle bardzo udany artykuł
No i to jest artykuł, a nie jakieś lewackie bzdury :) O ironio, że ktoś w końcu nakręcił film o operacji pod pretekstem filmu. Inception, normalnie. Całość przypomina nieco operację wyprowadzenia oficerów z Iraku.
A jeśli kogoś interesuje historia ataku na ambasadę, to bardzo polecam świetną książkę Marka Bowdena – Guests of the Ayatollah
Tony Mendez zmarl w niedziele 19.01.2019 w wieku 78 lat