Jak Chińczycy sprytnie zbudowali swój własny, jedynie słuszny internet

dodał 17 października 2018 o 06:54 w kategorii Prawo, Prywatność  z tagami:
Jak Chińczycy sprytnie zbudowali swój własny, jedynie słuszny internet

Ostatni gwóźdź do trumny wolności chińskiego internetu być może właśnie teraz przybija Google. Google chce bowiem wrócić na chiński rynek. I jest gotowy zapłacić za to cenę, jaką ChRL ustaliło. W imię cenzury lub ocalenia resztek wolności.

W 2010 Google z hukiem wycofało się z Chin. Każdy, kto w ostatnich ośmiu latach wyjechał do Chin choćby na chwilę, wie, że bez jednego z niewielu działających VPN-ów w ChRL nie sprawdzi poczty Gmail ani nie skorzysta z wyszukiwarki, którą tak dobrze zna. Chińczycy zwrócili Google’owi grzecznie uwagę, że każdy, kto prowadzi na terenie Chin działalność, musi przestrzegać chińskiego prawa lub ponieść konsekwencje. Zarząd Google’a zaś oświadczył, że nie będzie stosować się do wymogów chińskiej cenzury, gdy odkrył, że właśnie z Chin pochodził cyberatak przypuszczony na tę firmę.

Mao w nowym wcieleniu

Chińczyków nie zmartwiło to w najmniejszym stopniu. Chiny mają swoje narzędzia do przeszukiwania internetu, swoje poczty i wiele innych swoich narzędzi, dzięki którym przeciętny użytkownik chińskiej sieci nie czuje się gorszy od Amerykanina, Japończyka ani Francuza. Decyzja Google’a o opuszczeniu Chin, spowodowana cenzurą i hackowaniem – jak się okazuje – była mniej korzystna dla Google’a niż dla opuszczonego państwa.

Źródło: screen baidu.com

Pod koniec 2015 w Wuzhen miała miejsce konferencja, na której chiński prezydent, Xi Jinping, przedstawił swoją wizję przyszłości chińskiego internetu. Chiński internet miałby stać się światem niezależnym od innych. Jego treść miała być stale i ściśle monitorowana przez Komunistyczną Partię Chin.

Taka polityka przyczynia się do spektakularnego spadku liczby postów na chińskiej platformie blogowej Sina Weibo (podobnej do Twittera) i sprawia, że cichną jeden za drugim chińskie głosy popierające reformę i otwarcie chińskiej sieci.

Xi Jinping jest osobą, która – jak się wydaje – osobiście pragnie sprawować kontrolę nad światem. Od 2012 jest szefem Komunistycznej Partii Chin i kolejno obejmuje kierownictwo państwa, armii, komisji ds. gospodarki, bezpieczeństwa i spraw zagranicznych. Zamierza utrzymać się przy władzy tak długo, jak będzie mieć na to ochotę, doprowadził już bowiem do zniesienia konstytucyjnego limitu liczby kadencji dla przewodniczącego partii i przewodniczącego ChRL.

Aby stać się drugim Mao, Xi Jinping musi położyć nacisk na kontrolowanie dozwolonych treści, które mogą wymieniać między sobą obywatele Chińskiej Republiki Ludowej. Nie można więc pozwolić, by obywatele korzystali z wyszukiwarki, która umożliwiłaby dosurfowanie do krańców internetu i zobaczenie w nim – o zgrozo – na przykład Kubusia Puchatka.

Miś jest zakazany – tak jak o wiele poważniejsze treści, czyli słowa takie jak kadencja, emigracja, konstytucja albo i Fan Bingbing. Kubuś z baryłeczką miodu jest według chińskich cenzorów sposobem na karykaturalne przedstawienie i wyśmianie nowego Wielkiego Wodza, Xi. Puchatek, który ściska beczułkę, to alegoria Xi, który dokleił się do władzy.

Źródło: screen/ bbc.com/ Xi Jinping i Barack Obama

Chinanet

Chiny od dawna oferują swoim mieszkańcom własne serwisy: Sina Weibo – odpowiednik Twittera, Qzone – trochę blogów, trochę zdjęć, popularność w krajach azjatyckich większa niż w przypadku Facebooka, Renren – studencki Facebook, Youku – chiński Youtube. Obce serwisy są blokowane.

Od momentu dojścia Xi do władzy nie tylko nie pozwala się na korzystanie z nie-chińskich serwisów, ale i skrupulatnie cenzuruje się wszelkie treści. Według dziennika The Guardian przed rokiem 2012 chiński internet był transparentny i dawał doskonałe możliwości komunikowania się. Popularność zyskiwali blogerzy, a niektórzy z nich swobodnie opowiadali się za odważnymi reformami społecznymi i politycznymi, gromadząc wokół siebie pokaźne społeczności. Chińscy internauci korzystali z VPN-ów, by uzyskać dostęp do zablokowanych stron. W 2010 chińscy urzędnicy bali się internetu – a obywatele uważali, że to dobrze, że urzędnik powinien obawiać się czujnych oczu internautów.

Kult jednostki wyklucza, by społeczność mogła przez internet kontrolować władzę, przyglądać się jej lub – to absolutnie niedopuszczalne – z niej kpić. Dlatego Xi naciska na kontrolę. Nie jest pierwszy w swoich dążeniach – władza ludowa zawsze podchodziła do nowinek technologicznych nieufnie. Pierwszy e-mail w Chinach został wysłany we wrześniu 1987 – 16 lat po tym, jak wysłano pierwszy e-mail w USA. Cóż, do Polski pierwszy mail dotarł z Zachodu w 1990, państwa komunistyczne nie były zainteresowane otwarciem na świat. Chiny jako ostoja komunizmu też były ostrożne. Przez kolejne kilka lat rząd Chińskiej Republiki Ludowej zarezerwował Chinanet do użytku urzędników i pracowników naukowych. Internet został otwarty dla ogółu społeczeństwa w 1995, ale korzystała z niego garstka uprzywilejowanych. W 1996 użytkowników internetu było zaledwie 150 000 – przy populacji 1,218 miliarda mieszkańców była to ilość bez znaczenia. W 1997 weszły w życie ustawy kryminalizujące księgowanie online, które miało rzekomo szkodzić bezpieczeństwu narodowemu lub interesom państwa. W 1998 Lin Hai, informatyk, przesłał 30 000 chińskich adresów e-mail do amerykańskiego magazynu prodemokratycznego. Lin został aresztowany, osądzony i osadzony w więzieniu.

Pod koniec lat 90. Fang Binxing stał się „Ojcem Wielkiej Zapory” – stworzył „Złotą Tarczę”, czyli oprogramowanie filtrujące, które umożliwiło rządowi kontrolę wysyłanych danych oraz blokowanie docelowych adresów IP i nazw domen. We wrześniu 2000 wydano zarządzenie, które wymagało od dostawców usług internetowych zapewnienia, że informacje wysyłane na ich usługi są zgodne z prawem oraz że niektóre nazwy domen i adresy IP są rejestrowane. W 2002 po raz pierwszy Chiny zablokowały Google. W Publicznej Deklaracji Samodyscypliny dla Chińskiego Internetu stanowiono też cztery zasady: patriotyczne przestrzeganie prawa, równość, wiarygodność i uczciwość. Ponad 100 firm, również zagranicznych potentatów (w tym Yahoo!), podpisało ją bez podważania. Komentarze polityczne znalazły się pod kontrolą w 2004, gdy rząd narzucił uniwersytetom obowiązek zatrudniania komentatorów, którzy mogliby prowadzić dyskusje online w jedynie słuszny sposób i zgłaszać komentarze niezgodne z chińskim prawem.

źródło screen hk.yahoo.com

Zaciśnięcie kagańca

Jednak mimo takiej kontroli internauci mieli możliwość przekazywania sobie na forum publicznym informacji o urzędnikach rządowych i partyjnych średniego i niższego szczebla. Do sieci przedostawały się informacje o katastrofach, wypadkach, niewygodnych dla propagandy sukcesu faktach. Ale od 2012, czyli objęcia władzy przez Xi, treści zawarte w Chinanecie miały bardziej aktywnie służyć interesom partii komunistycznej.

W 2013 powstała dyrektywa rządu o szczególnie niepożądanych treściach – dzięki niej zamknięto lub przynajmniej ocenzurowano treści 100 000 kont na Weibo. Równocześnie Najwyższy Sąd Ludowy orzekł, że autorzy postów, celowo rozprzestrzeniających plotki lub kłamstwa, wyświetlone przez ponad 5000 osób lub udostępniane ponad 500 razy, mogą zostać oskarżeni o zniesławienie i skazani nawet na trzy lata więzienia. W styczniu 2015 zablokowano wiele VPN-ów, których obywatele używali do ominięcia Wielkiej Zapory Sieciowej. Obserwatorzy zagraniczni do ostatniej chwili nie wierzyli w taki obrót wydarzeń, bo uważali, że do właściwego rozwoju zagranicznego biznesu w Chinach niezbędny jest normalny kontakt ze światową siecią.

W 2013 rząd Chin zatrudniał 2 miliony osób na stanowisku „analityk internetowej opinii publicznej”. Trzy lata później osoby te generowały 448 milionów komentarzy w mediach społecznościowych rocznie. W cenzurę zaangażowani są ludzie rządu, ale również pracownicy firm prywatnych, które chcą rozwijać swoje usługi w Chinanecie. Ścisła kontrola Chinanetu oznacza, że dławiony jest rozwój gospodarczy, wywierany jest negatywny wpływ na badania naukowe (naukowcy mają bowiem utrudniony dostęp do publikacji ze świata), ale priorytetem Xi jest budowanie silnej władzy, skupionej w jednych rękach – zatem na rozwój można poczekać. Poza tym Chiny to największy kraj na świecie i w interesie przedsiębiorców z całego świata jest umożliwianie mu rozwoju…

Znikające sławy

W sierpniu 2018 ktoś zorientował się, że chińska megagwiazda, jedna z najbardziej znanych aktorek świata, Fan Bingbing, piękna, sławna, utalentowana – po prostu zniknęła. Fan jest gwiazdą tego formatu co Jennifer Laurence czy Julia Roberts, popularną i uwielbianą, śledzoną przez fanów na każdym kroku. Na Weibo obserwuje ją 62 miliony osób. Fan po którymś pobycie w Stanach wróciła do ChRL i… wszelki ślad po niej zaginął. Milczenie chińskich władz i mediów trwało ponad kwartał. Po zagranicznych mediach krążyły plotki, że chodziło o dochody i podatki. Fan, zarabiając gigantyczne pieniądze, miała rzekomo zataić część swoich dochodów i mogła stać się obiektem zainteresowania chińskiej skarbówki. Po 3 miesiącach Reuters, powołując się na agencję Xinhua, podał, że trwa postępowanie skarbowe o zatajenie potężnych przychodów aktorki.

Zanim jednak pojawił się oficjalny komunikat, podejrzewano na świecie, że prawda jest inna, bo ostatni wpis aktorki w chińskich mediach społecznościowych pochodził z dziecięcego szpitala w Tybecie. Tybet jest regionem Chin, o którym za bardzo pisać nie należy. Podobnie ze służbą zdrowia i dziećmi – to tematy drażliwe. Tymczasem Chińczycy pytani o ich pomysł dotyczący zniknięcia Fan – jeszcze sprzed oficjalnej wiadomości na ten temat – przed kamerami odpowiadali, że podatki należy płacić, każdy musi podlegać tym samym obowiązkom, nawet celebryci lub że Fan po prostu zrobiła sobie urlop od mediów. Zniknęła? Po co drążyć temat?

Fan jednak po wszystkim umieściła wpis na Weibo, że jej bardzo przykro, że przeprasza za swoje zachowanie, wstydzi się, a poczynania władz w pełni akceptuje i wyraża zgodę na płacenie kar i nadzór nad jej poczynaniami. Jak jednak wynika z ustaleń CBS, odnotowywano już sytuacje, gdy chińscy opozycjoniści byli zamykani za „wykroczenia podatkowe”, podczas gdy w rzeczywistości chodziło o coś zupełnie innego.

Pojawił się też projekt, by w Chinach zablokować całkowicie zagraniczne programy informacyjne. Dozwolone byłyby tylko te programy, które promowałaby „wybitne światowe osiągnięcia kulturalne” celem wzbogacania życia kulturalnego i duchowego ludzi, których nadawanie miałoby „promować wymianę kulturalną pomiędzy Chinami a zagranicą na zasadach równości„.

Google wraca?

I w tej sytuacji do Chin chce wrócić nieobecny od lat w Chinanecie Google. Firma pracuje obecnie nad aplikacją do wyszukiwania na urządzeniach mobilnych, która będzie blokować określone hasła. Ma to umożliwić Google’owi ponowne wejście na chiński rynek. Google nie komentuje, ale komentują to jego pracownicy. Ponad 1000 pracowników podpisało się pod protestem przeciwko planowi Google’a, by zbudować wyszukiwarkę zgodną z chińską cenzurą. W proteście pracownicy apelują o przyjrzenie się etyce działania firmy. Twierdzą, że nie mają wymaganych informacji „do podejmowania etycznie świadomych decyzji dotyczących swojej pracy„. Pracownicy najwyraźniej chcą mieć wybór dotyczący tego, czy będą pracować nad narzędziem służącym do utrzymywania cenzury w internecie. Chińska społeczność praw człowieka stwierdziła, że przyzwolenie Google’a na cenzurę byłoby „ciemnym dniem dla wolności internetu„.

Google jednak uważa, że oferowanie ograniczonych wyników wyszukiwania w Chinach jest lepsze niż niedostarczanie żadnych informacji. Zatem – czysty biznes czy próba ocalenia jakiej takiej swobody dostępu do informacji?