Najpierw każą nam zdjąć buty i kurtkę. Potem przeszukują bagaż i zabierają wodę. W imię naszego bezpieczeństwa prześwietlają nas, obmacują, aż w końcu pozwalają wejść do samolotu. Tymczasem okazuje się, że ich szef używa fałszywych dokumentów…
Lotniska stanowią jedno z miejsc, gdzie występuje największe stężenie procedur bezpieczeństwa i osób je egzekwujących na metr kwadratowy. Wielopoziomowe kontrole, wyrafinowane rozwiązania techniczne, broń długa i węszące czworonogi powinny przynajmniej teoretycznie znacząco ograniczyć ryzyko przeprowadzenia zamachu. Najważniejszym elementem tej układanki są jednak ludzie – to od ich spostrzegawczości, uczciwości i rzetelności może zależeć bezpieczeństwo pasażerów. Tym bardziej bulwersują przypadki łamania prawa przez tych, którzy stoją na jego straży.
Szczególnie na punkcie bezpieczeństwa na lotniskach wyczuleni są – oprócz agentów Mossadu – Amerykanie. Musieli więc być bardzo zaskoczeni, gdy okazało się, że zespołem 30 agentów lotniskowej służby bezpieczeństwa jednego z trzech nowojorskich lotnisk zarządza nielegalny imigrant, posługujący się od wielu lat fałszywymi dokumentami.
Bimbo Olumuyiwa Oyewoleknown, bo tak brzmią prawdziwe dane naszego bohatera, przyjechał do USA w 1989 roku. W 1992 roku, w ciągle jeszcze bliżej nieustalony sposób, stał się posiadaczem aktu urodzenia oraz numeru ubezpieczenia społecznego mężczyzny zastrzelonego kilka tygodni później w Nowym Jorku. Na podstawie tych danych wyrobił nie tylko prawo jazdy, ale także licencję ochroniarza oraz karty kredytowe. Już jako Jerry Thomas zaczął pracę na lotnisku Newark, gdzie dzięki ciężkiej pracy został kierownikiem grupy agentów bezpieczeństwa.
Bimbo, korzystający podobno z kilku innych tożsamości, mógłby pewnie jeszcze długo pracować w Newark, gdyby nie anonimowy donos wskazujący, iż może on ukrywać swoją prawdziwą tożsamość. Jak to możliwe, że nielegalny imigrant z fałszywymi dokumentami i dostępem do najbardziej strzeżonych obszarów lotniska nie został wcześniej wykryty przez odpowiednie służby? Okazuje się, że gdy po atakach z 11 września wprowadzono ścisłe procedury kontroli i weryfikacji personelu obsługi lotnisk, nie dotyczyły one pracowników już zatrudnionych, z czego skorzystał nasz bohater.
Bez wątpienia wydarzenie to nie przyczyni się do wzrostu zaufania do mającej już i tak bardzo niskie notowania społeczne Transport Security Administration, odpowiedzialnej za lotniskowe bezpieczeństwo. Łatwe do ominięcia skanery, nieuczciwi pracownicy i błędy obsługi oraz brak udokumentowanych sukcesów nie przekonały do tej pory władz, iż stosowane przez TSA metody ochrony wymagają wielu ulepszeń. A może rację ma Bruce Schneier, nazywający ochronę lotniskową teatrzykiem bezpieczeństwa?
Komentarz