To już jutro! Ostatni moment, by zaprotestować przeciwko cenzurze internetu

dodał 19 czerwca 2018 o 06:56 w kategorii Prawo  z tagami:
To już jutro! Ostatni moment, by zaprotestować przeciwko cenzurze internetu

Za nieco ponad 24 godziny Unia Europejska podejmie decyzję, w jakim kierunku zmierzać będzie internet. Czy pozwolimy na to, by umieszczane w nim treści były kontrolowane przez wielkie koncerny medialne?

Już jutro w podczas posiedzenia Komisji Prawnej Parlamentu Europejskiego (JURI Committee) odbędzie się głosowanie w sprawie reformy prawa ochrony własności intelektualnej, czyli Dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowymW Polsce jak do tej pory sprawa ta nie zyskała dużego rozgłosu – i może publikacja tego tekstu jest ostatnim momentem na to, by wokół proponowanych zmian prawnych zrobić choć trochę szumu. Dlaczego ostatnim? Bo nowa dyrektywa to nic innego jak pełzająca cenzura internetu.

O co chodzi z tą cenzurą?

W największym skrócie: o artykuł 13 proponowanej dyrektywy. Mówi on, że obowiązkiem właścicieli dużych platform internetowych, które zapewniają użytkownikom dostęp do znaczącej liczby utworów chronionych prawem autorskim, jest zapewnienie legalności umieszczanych na tych platformach treści.

Artykuł 13 nakłada też na właścicieli platform internetowych obowiązek stosowania “skutecznych technologii rozpoznawania treści, muszą być odpowiednie i proporcjonalne. Dostawcy usług przekazują podmiotom praw adekwatne informacje na temat funkcjonowania i wdrażania środków, a także, w stosownych przypadkach, adekwatne sprawozdania na temat rozpoznawania utworów i innych przedmiotów objętych ochroną oraz korzystania z nich”. I tu właśnie pojawia się problem, a zarazem pole dla rozwoju pełzającej cenzury. Dlaczego?

W myśl tego przepisu, duże platformy internetowe – a więc Facebook, Twitter, Google, ale też Onet, Wirtualna Polska, czy BBC, a w praktyce – każdy portal internetowy, który umożliwia swoim użytkownikom samodzielne dodawanie jakichkolwiek treści, zobowiązane są do nieustannego monitorowania osób, które z nich korzystają. To nic innego, jak wyrafinowana (bo przecież mająca miejsce w dobrej wierze – celem minimalizacji piractwa!) forma nadzoru elektronicznego. Po wykryciu treści, które naruszają czyjeś prawa autorskie, właściciel platformy ma obowiązek “zdjąć” ze swoich stron feralną zawartość – niezależnie od tego, czy jest to dłuższy niż dwie linijki cytat z prasy, czy też przerobione na internetowy mem zdjęcie sławnego polityka.

Absurdalność, a zarazem niebezpieczeństwo niesione przez ten przepis, nie umknęły uwadze znanych postaci internetu i świata technologii, które na szczęście – jak na celebrytów przystało – mają pewną moc oddziaływania na rzeczywistość. W ubiegłym tygodniu do przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Antonio Tajaniego skierowali oni list otwarty (który podpisało aż 70 znanych postaci!), gdzie krytykują artykuł 13 i proponowaną reformę dyrektywy.

W liście czytamy, że chociaż reformie prawa regulującego kwestie ochrony praw autorskich przyświecały dobre intencje, to “obecne brzmienie artykułu 13. w proponowanym tekście nie jest właściwą drogą, aby osiągnąć zamierzone cele”. Sam artykuł 13 natomiast to nic innego, jak “bezprecedensowy krok w stronę przekształcenia internetu z otwartej platformy stworzonej do współdzielenia treści i innowacji w narzędzie zautomatyzowanego nadzoru i kontroli nad jego użytkownikami”.

Według autorów listu, proponowane zmiany w prawie wywrą znaczący wpływ na zwykłych użytkowników internetu – zarówno tych, którzy dzielą się różnymi treściami ze znajomymi w ramach aktywności w mediach społecznościowych, jak i tych, którzy realizują się w pracy przy projektach, np. z zakresu otwartego oprogramowania (z wykorzystaniem platform takich jak GitHub czy BitBucket), bądź współtworzą formaty Wiki (wspólne tworzenie materiałów informacyjnych przy wykorzystaniu cytatów, zdjęć, fragmentów kodu czy utworów muzycznych).

Intelektualiści świata nowych technologii w swoim liście zaznaczyli też, że “model zrównoważonej odpowiedzialności, który ustanowiła dyrektywa o handlu elektronicznym, według którego odpowiedzialność za legalność treści biorą przede wszystkim ci, którzy zamieszczają je w internecie, dobrze służył Europie”. Jak stwierdzili, “poprzez odwrócenie tego modelu i przerzucenie odpowiedzialności za treści bezpośrednio na platformy internetowe, wywarty zostanie znaczący wpływ na modele biznesowe i inwestycyjne zarówno małych, jak i dużych podmiotów. Szkody względem wolności w internecie, które zostaną przez to wywołane, na razie są trudne w ocenie – naszym zdaniem będą one jednak znaczące”.

Czym w takim razie jest podatek od linków?

To jedyny sposób, w jaki będzie można uniknąć posądzenia o niezgodność z prawem po reformie. Jego faktyczne występowanie w skrócie polegać będzie na tym, że chcąc powołać się na chroniony prawem autorskim materiał bądź dosłownie – zacytować jego fragmenty, będzie trzeba dogadać się co do tego z wydawcą i uiścić stosowną opłatę.

W zamyśle Komisji Europejskiej, mechanizm ten ma chronić wydawców treści, do tej pory ponoszących straty… w wyniku tego, że ich materiały udostępniane są np. na portalach społecznościowych, gdzie użytkownicy prześlizgują się przez tytuły i nagłówki, mało kto jednak zadaje sobie trud kliknięcia w link odsyłający do strony wydawcy – wobec czego ten ostatni nie zarabia na dystrybucji swoich treści.

Wykonaniem tego planu – jak na epokę nowych technologii przystało – mają zająć się oczywiście algorytmy tzw. kontroli prewencyjnej. W myśl artykułu 13 proponowanej dyrektywy, platformy internetowe zobowiązane byłyby do wprowadzenia specjalnie zaprojektowanych filtrów na swoich stronach. Ich zadaniem ma być wychwytywanie treści naruszających prawo, zanim zostaną one opublikowane.

Obowiązki wynikające z zastosowania takich regulacji mogą stanowić poważny problem dla mniejszych portali internetowych, które nie są w stanie konkurować z wielkimi holdingami medialnymi. Może to doprowadzić do sytuacji, w której na rynku pozostaną tylko podmioty, które będą w stanie poradzić sobie z zastosowaniem się do reguł narzucanych przez nowe prawo.

Filtry mogą mieć jeszcze jedną nieprzyjemną konsekwencję – mogą stać się katalizatorem dla obiegu tzw. fake news, a nawet posłużyć jako narzędzie w zaawansowanych operacjach informacyjnych przeprowadzanych za pomocą mediów internetowych.

Artykuł 13 godzi również w zasadę neutralności internetu oraz prawa do prywatności. W 2011 roku Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) wydał wyrok w sprawie Scarlet Extended SA przeciwko Société belge des auteurs, compositeurs et éditeurs SCRL (SABAM). Belgijskie stowarzyszenie autorów, kompozytorów i wydawców nakazało dostawcy usług (Scarlet Extended SA) internetowych monitorowanie i filtrowanie wszystkich połączeń p2p (peer-to-peer), bez ograniczenia w czasie oraz na koszt ISP. TSUE stwierdził, że “ochrona prawa podstawowego własności, w ramach którego mieszczą się również prawa własności intelektualnej, powinna zostać wyważona względem innych praw podstawowych.” W ocenie TSUE wprowadzenie systemu filtrowania treści “naruszyłoby wolność informacji, ponieważ system ten mógłby nie rozróżniać w wystarczającym stopniu treści niezgodnej z prawem od treści zgodnej z prawem”.

Swoje trzy grosze w dyskusji dorzucił też ONZ

W sprawie planowanych zmian w prawie ochrony własności intelektualnej zabrał też głos przedstawiciel ONZ David Kaye. W swoim liście skierowanym do Komisji Europejskiej napisał, że “proponowana dyrektywa może ustanowić reżim aktywnego monitoringu i odgórnej cenzury treści zamieszczanych przez użytkowników internetu”. W jego opinii, reforma może być sprzeczna “z traktatami międzynarodowymi” i wolnościami obywatelskimi.

Obawy Kaye zasadzają się przede wszystkim na tym, że reguły ustanawiane przez artykuł 13 mogą być stosowane zbyt szeroko, otwierając drogę cenzurze prewencyjnej (którą znamy z czasów słusznie minionych). Filtry, o których mowa wyżej, mogą być zatem stosowane do filtrowania całkowicie legalnych treści, tylko po to, by właściciel danej platformy mógł mieć sto procent pewności, iż w przyszłości nie czeka go żaden pozew.

Co można zrobić? Został jeden dzień!

W ciągu tego jednego dnia można napisać do polskich europosłów pracujących w Komisji Prawnej Parlamentu Europejskiego i poinformować ich, co sądzimy na ten temat. Można też udostępnić ten tekst i uświadomić więcej osób na temat potencjalnych zagrożeń, które wiążą się z reformą tej dyrektywy. Warto przypomnieć sobie, że takie akcje społeczne czasem się udają – w przypadku niesławnego ACTA presja miała jednak sens. Razem możemy więcej! Swojego europosła (lub europosłankę) znajdziecie na tej liście (opisy okręgów znajdziecie pod ich linkami).